Strona główna Styl życia Ludzie Koń na USG, chora gęś i wystraszony nur, czyli nietypowi pacjenci doktor...

Koń na USG, chora gęś i wystraszony nur, czyli nietypowi pacjenci doktor Pauliny

0

Nur czarnoszyi, bażant, pustułka, bocian, kuna, lis, jenot czy pani bobrzyca to tylko nieliczni z dzikich pacjentów lecznicy dla zwierząt w Dobroniu.

– Często udzielamy im pierwszej pomocy, po wypadkach – mówi lekarz weterynarii Paulina
Dąbrowska, która prowadzi lecznicą przy ul. Wrocławskiej już od 15 lat.

Obok psów, kotów, czy chomików jej częstymi bywalcami są też zwierzęta hodowlane.
– Zdarzyło się już, że ktoś przyprowadził konia na usg – opowiada weterynarz. – Mieliśmy
też kaczkę, której coś „grzechotało” w gardle.
Właściciel obawiał się, że ptak połknął śrubkę, bo kręcił się przy naprawianym samochodzie.
– Prosił żebyśmy zrobili kaczce prześwietlenie, bo jeszcze nie chciał jej zjadać – dodaje pani doktor. – Kaczka śrubki nie połknęła, a my mamy jej piękne zdjęcie rentgenowskie.

Oczkiem w głowie swoich właścicieli byli kolejni pacjenci lecznicy, którzy równie mocno
zapadli w pamięci jej pracowników – Balbina i Stefan, para gęsi.
Gdy jedna z nich zachorowała właścicielka przyszła na wizytę do przychodni z gęsią i
słoikiem wypełnionym wodą z własnej studni, bo ptak lubił pić tylko taką.

– Naszą pacjentką, była też kurka o imieniu Chmurka, ze złamaną nóżką. Odwiedzają nas również 11-kilogramowe króliki, biegające swobodnie po podwórku swoich właścicieli, którzy bynajmniej nie trzymają ich z myślą o pasztecie – dodaje pani Paulina. – To po prostu członkowie rodziny.

W listopadzie na Wrocławską trafiła samica nura czarnoszyjego. To piękny, bardzo rzadki,
wodny ptak. Przywieziono go z Pabianic, po „brawurowej” akcji przypadkowych
przechodniów.
– Złapali go, bo ptak nieporadnie odpychał się łapami od asfaltu. Myśleli, że ma problem z
chodzeniem, że połamał nogi – opowiada weterynarz. – Te ptaki startują tylko z wody, na
lądzie są bezradne. Nasz nur po prostu nieopatrzenie wyszedł na drogę i nie mógł się z niej poderwać. Nic mu nie dolegało.

W większych tarapatach był jednak młody jerzyk, którego na chodniku znalazła pewna
pabianiczanka. Zatroskana podniosła ptaka i postanowiła pomóc mu odlecieć. Jak
pomyślała tak zrobiła i wyrzuciła nieboraka z okna na siódmym piętrze. Jerzyk niestety
nie złapał wiatru w skrzydła i runął w dół. Na szczęście spadł na żywopłot.
– Młode jerzyki mogą mieć problem z poderwaniem się do lotu z chodnika, wynika to z
budowy ich nóg, bo wszystkie palce mają skierowane do przodu – wyjaśnia weterynarz. –
Dlatego możemy pomóc znalezionemu płatkowi. Wystarczy tylko unieść go na
wyprostowanej dłoni, dziobem skierowanym w stronę czubka palców, a on po chwili wzbije
się do lotu.

Lista ptasich pacjentów lecznicy jest jednak znacznie dłuższa. To głównie ptaki drapieżne,
jastrzębie i pustułki. Przywożone są z urazami, po wypadkach, często we wstrząsie.
– Czasem wystarczy je dobrze ogrzać, bo już sam stres powoduje u nich silne zaburzenia
termoregulacji – dodaje pani Paulina.
– Przez prawie dwa miesiące opiekowaliśmy się też podtrutą pestycydami sowę.
Najprawdopodobniej zjadła mysz, która była po toksycznym posiłku. Sowa miła skręt szyi.
Nie była w stanie sama się najeść, karmiłyśmy ją. Szybko doszła do siebie.

W tej ptasiej menażerii nie mogło zabraknąć bocianów. W minionym roku do Dobronia, pod skrzydła weterynarzy, trafiły dwa. Jeden wędrował po poboczu, narażając się na śmierć pod kołami samochodu, drugi spacerował wokół jednej z pabianickich szkół.

– Przyjęłyśmy oba ptaki – dodaje właścicielka lecznicy. – Szybko pojechały do Ośrodka
Rehabilitacji w Kole, niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. – Zawozimy tam wielu naszych
dzikich pacjentów, którzy po leczeniu wymagają jeszcze uwagi. Opiekunowie w ośrodku
pomagają im również wrócić do naturalnego środowiska.

Niestety, nie wszystkie historie pacjentów lecznicy mają szczęśliwe zakończenia. Tak było w przypadku pani bobrzycy. Najprawdopodobniej potrącił ją samochód, miała porażenie tylnych nóg. W lecznicy żyła tylko dwa dni.
– Bobry są zwierzętami chronionymi i potrzebowaliśmy specjalnej zgody, żeby
zainterweniować – opowiada weterynarz. – Czas oczekiwania na pozwolenie nie wpłynął
korzystnie na stan jej zdrowia.
Szczęścia nie miał też młody nietoperz.
– Był tak malutki, że obejmował mój palec – opowiada weterynarz. – Spijał z niego, po
kropelce, kozie mleko. Niestety, słabł z dnia na dzień.
Pani Paulina miała też przygodę z lisem. Dość długą, bo rudzielec mieszkał u niej w domu aż 6 miesięcy.
– Przywiózł, go do mnie spod Poznania znajomy – opowiada. – Lisek wypadł jego sąsiadce z belki słomy przywiezionej z pola. Wychowałam go w domu, był jak pies, słuchał wszystkich komend, ale po parapetach chodził jak kot.
Natura ciągnęła jednak lisa do lasu.
– Po pół roku zaczął dojrzewać i stawał się coraz agresywniejszy, gdy mnie ugryzł, swojego samca alfę, postanowiłam, że dłużej nie możemy tego ciągnąć – opowiada właścicielka lecznicy. – Musieliśmy się rozstać dla jego dobra. Niestety, lisi chłopcy nie dają się łatwo oswajać.

REKLAMA
Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments