Strona główna Styl życia Ludzie Rowerem przez Alpy na Gibraltar, czyli 4400 kilometrów przygody

Rowerem przez Alpy na Gibraltar, czyli 4400 kilometrów przygody

3

We własnej ocenie nie jest szczególnie zapalonym rowerzystą – po prostu od czasu do czasu lubi sobie gdzieś pojechać. Dla Artura Biernackiego, przez przyjaciół zwanego „Loczkiem”, w minione wakacje owym „gdzieś” był… Gibraltar. Dotarcie do celu na jednośladzie zajęło pabianiczaninowi 37 dni. Długość trasy – 4400 kilometrów. Wspomnień – niezliczona ilość.

Podróż zaczęła się 13 sierpnia, po stosunkowo krótkich do niej przygotowaniach. Artur kupił sakwy, kuchenkę gazową oraz parę innych rzeczy, spakował to wszystko wraz z namiotem i jakby nigdy nic wsiadł na Rometa. Bez szczegółowo opracowanej trasy, ustalonego dziennego dystansu do pokonania i wyznaczonej daty powrotu. Miało być spontanicznie.

– Rower sprawdził się już na wcześniejszych wyprawach, m.in. tej wzdłuż Dunaju, która trwała dwa tygodnie, dziesięciodniowej  na Litwę, Łotwę i Estonię, jednodniówce do Berlina oraz w Tatrach. Aczkolwiek już pierwszego dnia, przed Opolem, złamała mi się szprycha i złapałem gumę – śmieje się cyklista.

Nie potraktował tego jako złej wróżby – takie historie przecież się zdarzają. I działy się częściej. Ponad dwadzieścia łatek na oponach w ciągu całej podróży i jeden „wybuch” tylnego koła jest mimo wszystko dobrym wynikiem, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę fakt, że pieniądze zainwestowane w rower nie rzucały na kolana…

– Nie przywiązuję szczególnego znaczenia, aby był drogi i wysokiej klasy, a przed wyprawą nie robię wszystkiego, aby waga ekwipunku zmniejszyła się o kilogram. Jak widać, z takim podejściem, na miejsko – trekingowym Romecie, też można zajechać całkiem daleko – stwierdza podróżnik.

Droga wiodła przez Czechy, raczej monotonne, na zmianę Niemcy i Austrię, która stanowiła przedsmak wysokości, jakie trzeba było pokonywać, Szwajcarię i Włochy (raz tu, raz tam), Francję, Monako i Hiszpanię. Jednak o ile kilometry pokonywane wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego dały Arturowi niesamowitą frajdę, choćby ze względu na możliwość kąpieli niemal w każdej chwili, o tyle najbardziej zapadło mu w pamięć kilka dni we wspomnianych już Alpach.

– Pierwsza wyższa przełęcz – Passo dello Stelvio we Włoszech – miała 2758 metrów. Podjazd to ponad dwadzieścia kilometrów. Na drodze jest 48 zakrętów i… zgiełk jak na Krupówkach. Mnóstwo ludzi jeździ tam kolarkami. Takich, jak ja, wyposażonych w sakwy, można policzyć na palcach. Widoki są niezwykłe, oczywiście nie tylko z tej przełęczy. Słychać gwizd świstaków, nieraz ma się je na wyciągnięcie ręki… – relacjonuje pabianiczanin.

Trudno mu wymienić wszystkie miejsca, które dostarczyły pozytywnych emocji. Ale na pewno było wśród nich szwajcarskie, położone wyjątkowo urokliwie Martigny, Wielka Przełęcz Świętego Bernarda na granicy Włoch i Szwajcarii, włoska Dolina Aosty, pokryte śniegiem szczyty czterotysięczników i ten najwyższy spośród wszystkich – Mont Blanc… We wspomnieniach pozostanie też, jak gnał niczym torpeda do Nicei z najwyższego, „zdobytego” rowerem punktu wyprawy – Cime de la Bonette (2860 metrów) z prędkością 70 – 80 kilometrów na godzinę, oglądał stada flamingów w parku Camargue w pobliżu Montpellier, zwiedzał muzeum Salvadora Dali w Figueres i zamek w Gironie, mijał olbrzymie plantacje winogron, a po przebudzeniu zachwycał się widokami…

– Na kempingu spałem tylko raz, zdarzyło mi się też nocować u znajomych. Ale zasadniczo moim domem przez miesiąc był namiot. Rozbijałem go w lasach, na plażach, nad jeziorami, na polach… I wcale nie wstawałem zbyt wcześnie. Starałem się jednak, aby codziennie przejechać chociaż 100 kilometrów i wygospodarować 2 – 3 godziny na zwiedzanie. Przeważnie mi się to udawało – mówi „Loczek”.

Jazda jednośladem zwykle była przyjemna. Ale zdarzały się na trasie odcinki, kiedy pedałowanie stawało się uciążliwe. Z powodu upału i infrastruktury rowerowej, a raczej jej braku, pabianiczanina zmęczyła Hiszpania.

– Czasami musiałem wybierać między autostradami i drogami ekspresowymi. I byłem z nich wyrzucany… Jednak generalnie spotykałem się w czasie podróży z dużą życzliwością. Mnóstwo osób pytało mnie, skąd jestem, gdzie jadę, zapraszało na kawę albo czymś częstowało – opowiada cyklista.

Charakterystyczna Skała Gibraltarska wyłoniła się przed nim 18 września.

Po dwóch dniach spędzonych na półwyspie Artur Biernacki pojechał do hiszpańskiej Malagi, skąd odlatywał samolot do Polski. Droga powrotna na dwóch kółkach nie wchodziła w grę.

– Kondycyjnie pewnie dałbym radę, ale uznałem, że byłaby to przesada. Nie kończę jednak przygody z rowerem. Kwestią pozostaje wybór kierunku – podsumowuje rowerzysta.
REKLAMA
Subskrybuj
Powiadom o
3 komentarzy
najstarszy
najnowszy
Inline Feedbacks
View all comments

Gratuluje pasji i determinacji : -) Wspaniala metoda na poznanie swiata

ROMETEM na kraniec Europy. Okazuje się że w podróżowaniu nie finanse są najważniejsze ale chęci 🙂 Jazda w pojedynkę to próba charakteru i jednocześnie fajna przygoda młodego człowieka 🙂

Jakieś 3-4 lata temu pojechałem rowerem nad morze, 500 km, polskim rowerem „Zasada”. Jazda trwała kilka dni, namiot, prowiant, naczynia, ubrania, śpiwór – wszystko wiezione na ramie. Piękna przygoda. I wbrew pozorom, pomimo tego, że nie spałem w motelach, a pod namiotem każdego dnia, rozbity gdzie mnie noc łapała, to wyprawa ta kosztowała krocie. Jedzenie, jedzenie, jedzenie. Do tego uzupełnianie płynów, drobny serwis higieniczny itp. 🙂 Za wydane wówczas pieniądze mógłbym dziesięć razy dojechać tam i wrócić PKS-em lub pociągiem. Serio! Niemniej nic nie pobiło emocji przygody, którą przeżyłem, dlatego mega SZANUJĘ ludzi, którzy robią jeszcze bardziej szalone rzeczy, niż… Czytaj więcej »