Dla Marcina Woźniaka z Pabianic nie ma lepszego sposobu na aktywny wypoczynek niż jazda rowerem. W zakończone właśnie wakacje pokonał na dwóch kołach prawie 5 tysięcy kilometrów, w ten sposób zwiedzając Polskę. A trwająca półtora miesiąca wyprawa narobiła mu apetytu na kolejne.
Pierwotnie miał inny plan – dotrzeć na Gibraltar. Z takimi samymi jak on zapaleńcami, poznanymi przez internet. Ale pokrzyżowała je pandemia koronawirusa. Cyklista „postawił” więc na nasz kraj. Nie pierwszy raz – rok temu przejechał na dwóch kołach trasę z Helu do Świnoujścia. Tym razem była ona o wiele dłuższa.
– Z Pabianic wyruszyłem do województwa świętokrzyskiego. Potem, wraz z koleżanką, która na dwa tygodnie dołączyła do mnie w Kielcach i towarzyszyła mi do Terespola, skierowałem się na „ścianę wschodnią”, trzymając się w tej części kraju szlaku rowerowego Green Velo. Potem jechałem wzdłuż Bałtyku, naszej zachodniej granicy, a następnie południowej – opowiada Marcin.
W liczbach to 4845 kilometrów w ciągu 48 dni, od 1 lipca do 17 sierpnia, z których 46 były w drodze (na dwa dni lenistwa pozwolił sobie w Łebie). Średnia prędkość wynosiła 16-18 kilometrów na godzinę, w górach spadała do 5-7.
Brak towarzystwa przez większą część wyprawy w ogóle mu nie przeszkadzał. Przeciwnie – wakacje w pojedynkę miały swoje zalety, np. tę, że odpadła kwestia dostosowywania swojego tempa do kogoś innego. Z drugiej strony zdarzały się odcinki w towarzystwie innych rowerzystów. I rozmowy ze spotykanymi ludźmi. Ci reagowali na widok rowerzysty bardzo pozytywnie, gratulując mu pomysłu, dopytując skąd jedzie, dokąd itd.
W trakcie całej wyprawy tylko trzy razy, ze względu na intensywne ulewy, spał pod dachem. Pozostałe noce – w namiocie, na kempingach i „na dziko”. W głowie utkwił mu nocleg na wieży widokowej, na której rano pojawili się ornitolodzy oraz za ołtarzem stojącej w środku lasu kaplicy.
– Generalnie szukałem miejsc blisko wody – nad jeziorami czy koło stawów, aby móc się wykąpać. Oczywiście bardzo fajnie było pod tym względem na Mazurach – wspomina pabianiczanin.
Oprócz namiotu w ekwipunku znalazły się m.in. karimata, kuchenka gazowa, panel słoneczny, narzędzia, sporo elektroniki i niewiele ubrań. Bagaż bez jedzenia i wody, kupowanych na bieżąco, ważył 25 kilogramów, rower – 16 kilogramów. A rowerzysta – 90, tyle że przed wyprawą, bo po powrocie już 7 mniej. W kość dały my górskie podjazdy, bo przewyższenia sięgały 800 metrów, a skrót „potrafił” zaprowadzić na bagna i skutkować… utratą sandałów.
– Zróżnicowanie dróg, którymi jechałem było spore – od wojewódzkich, bardzo ruchliwych, poprzez asfaltowe, ale mało uczęszczane, wyłożone kostką ścieżki, a skończywszy na szutrowych i piaszczystych – relacjonuje cyklista.
Rower spisał się dobrze, choć nie obyło się bez awarii – 14 pękniętych szprych, 6 gum, zerwanego łańcucha, wymiany tylnego koła, klocków hamulcowych, kasety…
– Miałem wprawdzie podstawowe narzędzia, aby naprawić coś samemu, ale z serwisów też musiałem korzystać – przyznaje Marcin.
Wszystkich odwiedzonych miejsc nie sposób wymienić. We wspomnieniach na pewno pozostaną Sandomierz, Suwałki, Elbląg, Świnoujście, Karpacz, Zakopane…
– Warto było wybrać się na wakacje z sakwami, bo Polska jest naprawdę pięknym krajem – podkreśla.
To oczywiście nie koniec rowerowych podróży Marcina Woźniaka, przeciwnie, dopiero się rozkręca. Pomysł na następną wyprawę też już jest. Kierunek – Skandynawia.
Fajnie ze to kocha!
Pasja połączona z wypoczynkiem 😉
Szacunek. Świetna sprawa. Też tak kiedyś zrobiłem z przyjacielem. Dzisiaj kondycja już nie ta…
jak byłem młody to też byłem afroamerykaninem i dobrze grałem w kosza!
Gratuluję i życzę dotarcia na Nordkapp 🙂
Taki jest plan A potem dalej
Szacunek dla ciebie 🙂 pozdrawiam.